Archiwum
Ostatnie wpisy
Zakładki:
Co czytam, gdy muszę zrobić coś na wczoraj
Tagi
|
czwartek, 28 lipca 2011
Filofoficznie
Dostałem garść pytań za pośrednictwem maila, ale odpowiem tutaj. I tak chodziła mi po głowie idea postu przemądrzałego. Pominę autorstwo pytań, mimo że to właśnie pytania są ważniejsze od odpowiedzi. Starczy powiedzieć, że to Brat mnie pyta. Jakubie koczowniku, To pytanie o receptę na szczęście. Temat wracający co jakiś czas u różnych autorów: skoro nie możesz znaleźć "swojego" miejsca to przed czymś uciekasz albo za czymś gonisz. Może i tak jest. Ale co z ludźmi dla których "ich" miejsce to cały świat. Lub jakiś jego, większy niż zazwyczaj, wycinek. Ja lubię Azję. Tu, mimo wszystkich tych wkurzających mnie rzeczy, czuję się dobrze. Słyszę jak mnie woła po nocach. To trochę jak w kreskówkach zapach z kuchni mamiący rysunkowych bohaterów. Poza tym w czym lepsze jest siedzenie w jednym miejscu? Czy Kant był szczęśliwszy, bo z Królewca się nie ruszał? Gdyby to było takie proste, to najszczęśliwsi, ex define, byliby sparaliżowani i wariaci przywiązani do swoich łóżek. I tu dwie anegdoty, pierwsza zasłyszana: A sam niedawno miałem taką przygódkę: złapałem stopa, tu rzecz łatwa, wręcz banalna. Banalne też były pytania: skąd, dokąd, po co, czy żonaty i ile mam lat. Odpowiedziałem uczciwie, trzy dychy, na co mój rozmówca zerknął na mnie zza kierownicy i powiedział ?Dałbym Ci jakieś dwadzieścia... Ale ludzie szczęśliwi zawsze wyglądają na dużo młodszych?. >>gdy jestem w Afryce, to nie piszę listów i nie telefonuję do domu. Inny świat znika. W przeciwnym wypadku byłbym outsiderem. Potrzebuję przynajmniej chwilowego złudzenia, że świat, w którym jestem w tej chwili - jest jedyny. [...] chciałbym być częścią tego świata, który opisuję, muszę się w nim zanurzyć i zapomnieć o innej rzeczywistości.<< I w końcu nie porzucam ?mojego? świata, bo ja jestem z tym światem związany. On siedzi we mnie, on mnie definiuje w jakiś sposób. Oczywiście staram się jak mogę wtopić w otoczenie, w ten świat nowy. Uczynić go swoim na tyle, na ile potrafię. Ale stary zawsze gdzieś wychodzi, jak słoma z butów. Choćby dlatego, że biały jestem, a świat naokoło raczej śniadej jest karnacji. >>Narodziny Trzeciego Świata stworzyły warunki przyszłego postępu. Byłem i jestem zafascynowany tymi ludźmi w trzecim świecie, którzy w walce stworzyli swe własne państwa i własne narody. To temat mego życia.<< Podpisałbym się tylko pod początkiem drugiego zdania. Właściwie rozwinąłbym je do: byłem i jestem zafascynowany ludźmi. Przyrodą też, ale ludzie, a zwłaszcza ich odmienność jest dla mnie tematem życia. Staram się zrozumieć swój gatunek, bo jesteśmy straszliwie różnorodni. Tak bardzo, że niektórzy wyrzucają innych poza nawias (człowiek). Czy to z powodów górnolotnych: rasa, religia, narodowość itp. czy też niższych, jak usłyszałem pewnego wieczora: co Ty? Na ziemi będziesz spał? Jak zwierzęta? >>Kocham pustynię. Ma coś metafizycznego, transcendentalnego. Na pustyni cały kosmos jest zredukowany do kilku elementów. Jest to pełna redukcja wszechświata: piasek, słońce, gwiazdy w nocy, cisza, gorąco dnia. Ma się koszulę, sandały, coś bardzo zwykłego do jedzenia, odrobinę wody do picia, pełna prostota. Nie ma niczego między tobą a Bogiem, tobą a wszechświatem. Zawsze, gdy przyjeżdżałem do Afryki i miałem czas, szukałem jedynego w swoim rodzaju doświadczenia pustyni. Przemierzyłem Saharę z grupą koczowników, na którą natknąłem się zupełnie przypadkowo. Nie mogliśmy się porozumieć językowo, ale pozostaliśmy razem. Nagle powstało niezwykle mocne odczucie, że twoi bracia i siostry są wszędzie - cudowne uczucie.<< Faktycznie coś w pustyni jest. A właściwie to nie ma. Sporo podróżuję sam, tak się ułożyło i jednocześnie potrafię sam ze sobą wytrzymać. Gdy jestem sam, czy to w górach, czy na pustyni, czy też w innym odludnym miejscu po pewnym czasie zapadam się w sobie. Nawet ukułem naukowy termin deprywacja społeczna (na podobieństwo deprywacji sensorycznej). Odcięcie nie od bodźców zewnętrznych, a od relacji społecznych. Zaczynam wtedy tworzyć relacje z samym sobą. Błądzę po zakamarkach własnej duszy, zaglądam, zamiatam, zamyślam. Rozmawiam ze sobą, śmieję się z własnych żartów opowiadanych sobie na głos. Zapętlam się przez usta, uszy, mózg. To uczucie, którego, moim zdaniem, każdy powinien spróbować. Choćby po to, by dowiedzieć się czegoś o sobie, czy dobrze się ze sobą sam czuje. Pustynia w tym pomaga, bo ludzie są daleko zazwyczaj. Ale to samo uczucie miałem w Sankt Galen w Szwajcarii siedząc na chodniku podczas burzy. Wystarczy odciąć się trochę od innych i zapaść się w sobie i w otaczającym nas świecie. Może być to i pustynia. Halas! Koniec przeintelektualizowanych smętów. W następnym poście wracamy do zaułków wielkiego miasta.
sobota, 23 lipca 2011
Liba...
Siedzę w korycie strumienia. Jest wąskie, zarośnięte krzakami, drzewami. W wodzie wśród glonów baraszkują rozkosznie kijanki. Co chwilę przelatuje jakiś ptak, ważka czy komar. Obcuję z naturą i za nic mam przejeżdżające górą wąwozu ciężarówki. Siedzę z laptopem na kolanach i miarowe ciurkanie strumykowej wody uznałem już za tło dźwiękowe. Nie zauważam też plastikowych śmieci osadzonych na gałęziach przez zimową wyżówkę. Siedzę i czytam jednego z moich idoli, oczywiście jak Pan Bóg przykazał w wersji cyfrowej, na komputerze. Nie robię nic, w zasadzie się lenię. Samorozwój przez lenistwo, hartowanie ducha przez nieróbstwo. Za drzewem za moimi plecami jest wyrobisko, mały kamieniołom. W nim stoi pół ciężarówki-zabawki jakby dzieci kopiowały pracę dorosłych w ich naturalnym środowisku. Siedzę w korycie i napawam się naturą. I tak mija mi czas w Libanie. Chyba w Libanie, bo przestałem zwracać uwagę gdzie się znajduję. Oczywiście, że w Libanie, bo Syria jest zupełnie inna. No i pogranicznicy by mnie poinformowali o przekroczeniu moich uprawnień do przekraczania. Chyba w Libanie - nie zwracam już na to uwagi. Rzuciłem w kąt turystykę, a na półkę, z ciut większą atencją, odstawiłem podróżnictwo. Zostawiłem sobie w słoiczku wymieszane pól na pół lenistwo z włóczęgostwem. Byłem w Saidzie lub w Sydonie, można wybrać sobie nazwę. To jedna z głównych atrakcji tego kraju, co to nie mam pewności, czy w nim jestem jeszcze. Widziałem nawet wcześniej ulotkę dla zwiedzaczy. Obszedłem atrakcje: meczet, plażę, zamek na wodzie morskiej, zamek na skale lądowej, suk, czyli dzielnicę bazaru, meczet, meczet, meczet, karawanseraj. Wypełniłem obowiązek i uznałem, że czas odpocząć od niego. Odpłynęła gdzieś cała przyjemność. Czy to z powodu długości mojej podróży? Czy opatrzyły mi się już ruiny? Próbowałem po rosyjsku policzyć ile już ruinomiejsc widziałem od wylądowania w Larnace, ale na sorok się zatrzymałem. A nie jest ze mnie wcale taki archeolog. Więc może wypodróżowałem się już? Może czas zacząć myśleć o powrocie? Może... Najlepiej zawsze mi się myślało idąc, a jeszcze lepiej gdy idąc pod górę i w dół faluje razem ze mną okoliczny krajobraz. Zostawiam więc ruiny, miasta, muzea, pomniki, kolejki linowe i wielkie posągi Madonn, Hamry i inne ulice-wizytówki, atrakcje UNESCO, warownie, porty, suki, meczety i co tam jeszcze magicy z przewodników potrafią wyciągnąć. W górę. Byłem już na najwyższym szczycie Libanu, mogę teraz zdobywać niższe góry, przełęcze i zbocza. W dół. Odpuszczam, jak narkoman odpuszcza stazę. W górę. Chcę się pogrążyć w haju bezcelowości i nieoznaczoności. W dół. Będę mógł potem opowiedzieć byłem gdzieś w górach, tu jest parę zdjęć, właściwie nie do końca wiem gdzie robionych, raczej nie byłem ostatnio nigdzie i nie widziałem właściwie nic. W górę. O, a tu przeleżałem i przespałem jakiś czas. Jakiś, bo nie patrzyłem na kalendarz. W dół. Zaszywam się jak alkoholik, by opanować nałóg. A może to tylko jak leczenie morfinistów kokainą...? PS. Dla rozgrzania Waszych pragnień podróżnych parę zdjęć moich widoków z okna :D czyli co widzę, jak się obudzę.
niedziela, 17 lipca 2011
Liban znaczy biały
Bach, czas na zmianę kraju! Notki syryjskie będą później - teraz coś aktualniejszego :) -------------------------------------------------------------------------------------- Liban, Lebanon, Lubnanu. Rdzeń LBN odnosi się do bieli. Ale nie bieli LaBaNu lub LaBNe - dwóch rodzajów sera białego, choć to też można tu znaleźć. To zwykła biel śniegu. I co się dziwić, przecież i u nas mówimy "białe jak śnieg". Aa! Że Bliski Wschód, pustynie i gorąco, aż wielbłądy tańczą kankana? Bywa i tak, a tu, w Libanie, tymczasem można sandałem w śnieg wdepnąć. Oczywiście nie wszędzie, bo by się wielbłądy poprzeziębiały! Jest nadmorska część gorąca, jak to sobie Arabię wyobrażamy oraz górska gdzie nawet zmarzłem, ale z przyjemnością. Świetnym miejscem do dbania o cerę jest na przykład Qornet as-Sawda, najwyższa góra Libanu i Libanu. Już śpieszę z wytłumaczeniem powtórzenia: najwyższa w kraju Libanie i w paśmie górskim Libanu. Trochę mniej niż 3100 m nad poziomem szmaragdowego morza. Próbowałem się dowiedzieć dokładnie ile, aby z kronikarskiego obowiązku się wywiązać, ale kto by się tu przejmował takimi drobnostkami jak 50 metrów w tę czy wewtę. Góry Liban, a przynajmniej ta część, którą poznałem do tej pory, to ostoja maronitów. To kolejne przełamanie stereotypów: maronici to Arabowie, ale chrześcijanie. Św. Jan Maron, był biskupem Antiochi i przywódcą jednej ze wschodnich sekt. Tu wybiegnę nieco w przyszłość, gdyż Antiochia i rozłamy to na inny post - ważne, że owi chrześcijańscy pradziadowie prali się między sobą na potęgę, toteż góry okazały się być odpowiednim miejscem do obrony. A potem to już tylko najazdy Krzyżowców, Arabów, Mameluków, Turków i tak aż do Wojny Libańskiej, która zakończyła się... albo jeszcze nie. Powiedziałbym, że konflikty to raczej ponadczasowa regionalna tradycja, niż znak akurat naszych czasów. Zupełnie jak u nas na pograniczu, od Cedyni i Grodów Czerwińskich, po Gliwice i oddziały "Ognia". Cóż żreć oraz ceny - Jordania 2011
Po prawdzie nie za wiele się stołowałem po restauracjach. Obiad w takim przybytku zaczyna się od 3JD i tak naprawdę bez rewelacji - miejsca, w których byłem różnią się od ulicznych knajpek tym, że kanapkę dostaje się na tależu i pokrojoną i można wziąć do niej ryż. Może w droższych miejscach jest inaczej, nie testowałem. Ceny podaję w "dżejdi" jak czasem mówią miejscowi, czyli w jordańskich dinarach. Przelicznik 1JD=4PLN, czyli spokojnie można liczyć jak euro. Warto się targować, nawet w sklepach. Produkty są rzadko podpisywane ceną i należy się o nią pytać. W innym przypadku grozi nam przepłacenie (żadne tam oszustwo, zwykłe zaokrąglenie w górę do dinara za każdy produkt). Gdy produkty są podpisane, warto kontrolować sumę, czasem komputer ma swoje ceny, a na półkach są stare, albo dotyczące zupełnie innych produktów. Rani (napój bez gazu, owocowy) 0,2l 0,25-0,35JD The Jordanian Times (gazeta po angielsku) 0,5JD chleb 0,07-0,25JD za sztukę w zależności od wielkości i grubości (generalnie sprzedaje się go na wagę, ale rzadko kto wagi używa)
środa, 13 lipca 2011
Mowa od rzeczy
- Drodzy moi, zebraliśmy się tu wszyscy, by pożegnać parę naszych przyjaciół, niezastąpionych kompanów podróży, nieustających w wysiłkach pomocników, druhów, bez których niejeden krok byłby męczarnią. Pierwsze spotkanie z bliźniakami może i było naznaczone niepewnością i niepokojem o dalszą współpracę, ale już na pierwszym wspólnym spacerze pojawiła się nić porozumienia. Wspólne wyjazdy, przygody i wspomnienia łączyły coraz mocniej i mocniej, bez względu na świadomość nieuchronności tej chwili. Ich koniec był taki, jak całe ich życie - odeszli. Przez mowę pożegnalną powoli zaczęły przebijać się szepty z tylnych ławek. Na bramie przyklejona klajstrem wisiała klepsydra: Ech, jestem sentymentalny... ;) |